sobota, 21 marca 2015

1.Prolog

Prolog

  Kyoto, najpiękniejsze miasto Japonii. Najcudowniejsze pod każdym względem. Ociekające złotem, tradycją, kulturą. Pełne ludzi wytwornych, ważnych rodów, gejsz, daymio i samurajów. Miasto tworzące historię. Osnute otoczką cudowności i perfekcji. Z zewnątrz niepozorne, niezwykłe i tajemnicze. Przyciągające ludzi. Marzenie biednych i raj dla bogaczy. Miasto wschodzącego słońca i kwitnącej wiśni. Z zewnątrz nieskazitelne, jednak wewnątrz tajemnicze. Nie wszystko było takie piękne. Nie wszystkie rzeczy były takie wspaniałe. Jak wszystko Kyoto posiadało też swoją ciemną stronę. Zepsutą do szpiku kości. Obrzydliwą i przerażającą, z którą żaden obywatel nie chciał mieć do czynienia. Rzeczywistość pełną okrucieństwa i ludzkiej bezsilności. Rzeczywistość w której promienie nadziei na lepsze jutro nigdy nie zaświecą.  Mimo, że oba te światy tak bardzo się od siebie różnią i wydają się być tak bardzo od siebie odległe to jednak wciąż stykają się ze sobą. Domy biedaków stoją koło domostw bogaczy. Burdele niczym nie różnią się od mieszkań przeciętnych ludzi. Kieszonkowcy spokojnie przechadzają się po ulicach. Wysoko postawieni urzędnicy korzystają z usług kurtyzan...wszystko miesza się ze sobą. Biały z czarnym. Dobro ze złem. Miłość z nienawiścią.

  W takim świecie przychodzi dorastać dzieciom. Część z nich żyje w świecie dobra. Od małego rodzice starają się oszczędzić im trosk i zmartwień. Nie wiedzą czym jest zło. Nie znają strachu, nienawiści, bólu, grozy, głodu, przerażenia... mają tylko miłość. Nigdy nie zaznają prawdziwego cierpienia.Nigdy nie poczują zbawiennej goryczy, którą daje samotność i która jest równie potrzebna co słodycz miłości. Nigdy nie poczują empatii do drugiego człowieka. 

  Część z nich żyje w świecie zła i ciemności. Rodzice nie uczą ich niczego. Zostawiają ich samych na pastwę losu. Kto by chciał zajmować się dzieckiem kiedy ledwo wiąże się koniec z końcem. Kto by chciał zajmować się przybłędą, sierotą czy bękartem. Dzieci te wychowuje strach i nienawiść. Nie znają miłości. Nikt nie nauczył ich kochać. Nikt nie dał im matczynego ciepła. Nigdy nikt ich nie przytulał, nigdy nie usłyszeli "kocham cię". Nigdy nie poczują miłości do drugiego człowieka.

  Są też dzieci, które rodzą się kochane jednak tej miłości w pewnym momencie zaczyna brakować. Miłość znika tak szybko jak się pojawiła. Znika równie szybko co bladoróżowe płatki wiśni. Jest piękna i urokliwa, lecz pozostawia po sobie gorzki smak tęsknoty i żalu. Dlaczego musiało się skończyć? Dlaczego zostałem sam? Dlaczego nie czuję już tego ciepła? Tysiące pytań, żadnych odpowiedzi. Oni tracą coś czego nigdy nie poczuli ci drudzy a pierwsi nigdy tego nie stracą. Oni odczuwają największy ból. Odczuwają ból utraty najcenniejszego z uczuć... miłości.

  Dzieci dorastają. Każde wychowane inaczej. Każde napełnione innymi wartościami i priorytetami. Wszystkie te dzieci kształtują świat. Zarówno świat piękna i miłości jak i świat obłudy, strachu i grzechu. Ręka boska umieszcza je w tych światach, które kształtują to jacy stają się jako dorośli. A dorośli kształtują światy w których przychodzi dorastać dzieciom. Światy, z których każdy jest pod jakimś względem okrutny. Każdy ma w sobie smak goryczy. Niektóre tuszują to słodyczą miłości, w innych czuć tą gorycz aż za mocno. 

  W tym świecie dobro i zło wciąż między sobą przenikają. Sprytnie się mieszają nie pozwalając na odróżnienie ich od siebie. Tworzą jeden szary i mętny kolor i każą go nazywać. Nigdy nie wiadomo jak człowiek nazwie otaczający go świat. Dobry czy zły? Pełen miłości czy nienawiści? Biały czy czarny? Świat tak naprawdę nie jest ani taki ani taki. Jest szary, mętny, bez wyrazu. Tylko człowiek może decydować o tym jak go postrzega. Tylko on może dostrzec w nim dobro i zło. Tylko on z tej bezsensownej mieszanki barw i znaczeń jest w stanie wyciągnąć to co dla niego najważniejsze i decydować o tym jakie będzie jego życie. Co będzie dla niego ważne. Miłość, pieniądze, nienawiść, rodzina, przyjaciele, honor, ojczyzna, spokój, wojna, przyjemność... tylko on wybiera swój sens życia. Niezależnie od otoczenia w jakim żyje, niezależnie od tego jaką ilością dobra czy zła go obdarzono. Niezależnie jak okrutne czy jak piękne było jego życie. Tylko on jest w stanie wybrać. Dobro czy zło? Miłość czy nienawiść? Biel... czy czerń?

*

  Cisza. Cisza przerywana jedynie dźwiękiem spadających z nieba ciężkich kropel deszczu tworzących ścianę przed oczami żołnierzy. Ciemne chmury całkowicie zasłaniały słońce. Niebo zdawało się płakać. Opłakiwało zmarłych i stracone nadzieje na wygraną wojnę. Ze znikającymi promieniami słonecznymi znikały ostatnie promienie wiary walczących. Byli skończeni. Wojska zostały zdziesiątkowane, kończył się prowiant i zapasy wody, szeregi męczyła epidemia. Ludzie padali jak muchy. Już dawno minęły czasy świetności cesarza. Ludzie przestali mu ufać. Tracił poparcie i władza powoli się od niego oddalała. Mimo świetnego wojska i niezwykle inteligentnych podwładnych, nie radził sobie z sytuacją w kraju. Nie radził sobie z ciągłymi buntami ludności przeciwko jego panowaniu, nie radził sobie z kryzysem, z głodem i ubóstwem niższych warstw społecznych. Nie radził sobie z państwem. Już od bardzo długiego czasu nie wygrał żadnej wojny. Nie był w stanie poprowiadzić żołnierzy do zwycięstwa. Oni także przestali wierzyć w szansę na szczęśliwy koniec. Całe państwo przestawało w nią wierzyć. I mieli całkowitą rację. Stary cesarz to stary cesarz. Nie ma już tyle sił co kiedyś. Nie jest w stanie panować nad rozwijającym się państwem. Nie jest w stanie ochronić go przed upadkiem. 

  Niebo wciąż roniło łzy. Płakało nad losem żołnierzy. Większość z nich miała nie dożyć jutra. Zmasakrowane ciała wyniszczone wojną, głodem i chorobami ledwo trzymały się na nogach starając się dotrzymać tępa marszu. Wielu z nich padało po drodze, a ich towarzysze nie mieli nawet siły ich podnieść. Bali się, że za chwilę sami stracą siły i wylądują na ziemi razem z resztą wykończonych trudem walki. Ci ludzie umierali w bezsensownej wojnie. Wojnie, która i tak nie miała nawet cienia szans na wygraną. Umierali zostawiając swoje rodziny na pastwę losu. Gdzieś tam czekały żony, matki i dzieci modlące się o ich powrót, który nigdy miał nie nastąpić. 

  To była wojna straconych nadziei. Wojna tysiąca łez niewinnych ludzi. Przelanych w strachu, tęsknocie za zmarłymi, rozpaczy, wściekłości i bezsilności. Nie mogli zrobić nic wobec miażdżącej siły wojny. Musieli walczyć dla zasady.

  Cedrowy wóz posuwał się powoli ciągnięty przez cztery czarne konie. Ze środka dobiegały śmiechy. Śmiechy, które rozbrzmiewały obrzydliwym echem wśród ciszy panującej dookoła. Były to śmiechy radości. Odrażające śmiechy zadowolenia i szczęścia wśród krzyków ludzkiego cierpienia. Mimo, że dookoła było cicho to wciąż było słychać jak cały świat krzyczy z ogromnego bólu i rozpaczy patrząc na wszechogarniającą wojnę. W tej strasznej ciszy rozbrzmiewały śmiechy głównodowodzących wojsk cesarskich. Zamknięci w wozie w ogóle nie zwracali uwagi na to co się dzieje na zewnątrz. Na padających ludzi, na potoki krwi płynące rowami, na czaszki małych dzieci, które były rozdeptywane przez końskie kopyta. Byli całkowicie odcięci od zła. Głusi na wołania ludzi. Skupieni tylko na sobie, z klapkami nałożonymi na oczy patrzyli tylko na swoje potrzeby. Ludzie dookoła umierali. Wioski płonęły, a miasta stały opustoszałe. Stosy ciał zdobiły każdy zakręt polnej drogi. Ich to nie obchodziło. Byleby oni dotarli bezpiecznie do stolicy. Reszta świata się nie liczy. Reszta świata nie istnieje. 

  Wojska powoli podjeżdżały pod główną bramę. To tutaj żołnierze mieli wreszcie zaznać upragnionego ukojenia. Mimo, że nie wiedzieli czy ich domy stoją jeszcze na miejscu, czy ich rodziny nie zostały zabite przez miejskie straże, czy ich żony i córki nie zostały zgwałcone, to czuli swego rodzaju ulgę i ukojenie. Każdy z nich czuł to samo. Radość i wściekłość. Radość z tego, że przeżyli i wracają.

  Jednak była też złość. Gdyby nie wojna, nie musieliby zostawiać swoich rodzin. Gdyby nie władze, nie byłoby wojny. Gdyby nie bogacze, nikt by nie cierpiał. 

  Bunt wisiał w powietrzu. Z każdym dniem dało się odczuć coraz większe napięcie. Starcie dobra ze złem było bliskie. 

  Wielu ludzi żyło z dala od wojny. Nie chcieli o niej myśleć. Póki nie ogarniała ich życia nie chcieli mieć z nią nic wspólnego i wiedli spokojne życie. 

Obok obrzydliwych śmiechów i krzyków rozpaczy w mieście rozbrzmiewały także inne dźwięki. Płacz nowo narodzonych dzieci, gwar ulic handlowych, piski radości bawiących się dzieciaków. Znów ścierały się ze sobą różne rzeczywistości. Było tak od zawsze, jest tak teraz i zawsze będzie. Będą ludzie szczęśliwi, okrutni, cierpiący... tego nie zmieni nic. Jednak nadal będą ludzie, którzy nie przejdą obojętnie wobec ludzkiego cierpienia i niesprawiedliwości. Ludzie, którzy będą gotowi do działania. Którzy przejmą inicjatywę i rozpoczną walkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz